Blog ten prezentuje informacje i wiadomosci dobre lub zle ale zawsze prawdziwe. Brak wolnosci slowa na tym wlasnie polega, ze wolno jest mowic i pisac tylko to co wolno. (T. Kotarbinski)
piątek, 25 kwietnia 2008
Dobrymi checiami pieklo jest wybrukowane czyli jak zrobic szkode majac najlepsze zamiary
Pare dni temu dwaj najwieksi w USA minihurtownicy: Wal Mart i Costco zdecydowali sie ograniczyc sprzedaz ryzu w swoich sklepach czy raczej minihurtowniach do pary opakowan przy jednym zakupie. Jak pewnie wielu czytelnikom wiadomo oba te sklepy roznia sie od tradycyjnych hurtowni tym, ze w zasadzie dopuszczaja tez duze transakcje detaliczne. Oznacza to, na przyklad, ze kupujacy musi zgodzic sie na zakup duzych opakowan towarow przekraczajcy typowy zakup na biezace potrzeby jaki by zrobil w supermarkecie. Duze opakowania cechuje nizsza cena jednostkowa tak, ze na ogol takie transakcje sa oplacalne nawet dla detalicznego odbiorcy pod warunkiem, ze ma gdzie przechowywac wzglednie duze ilosci towarow oraz, ze towar ten nie zepsuje mu sie przed wykonczeniem zapasu. Sa to bowiem ilosci, ktore dla przecietnego nabywcy reperezentuja kilku miesieczny zapas. Glownymi klientami tych minihurtowni sa jednak wlasciciele restauracji i malych przedsiebiorstw zywieniowych. Decyzja o ograniczeniu sprzedazy na pewno utrudni im zycie i operacje zakupow. Niewatpliwie tez pokonaja oni te restrykcje wysylajac, na przyklad , kilku pracownikow w miejsce jednego badz dokonujac zakupow w wiekszej liczbie sklepow. W przeciwienstwie bowiem do indywidualnego odbiorcy wlasciciele malych przedsiebiorstw zywieniowych po prostu musza dostac towar, ktory jest im potrzebny do prowadzenia interesu. Inaczej zbankrutuja. Uzasadnieniem restrykcji byla wygloszona przez zainteresowanych hurtownikow opinia, ze ograniczajac wielkosc zakupow chca oni zmniejszyc popyt a tym samym uzyskac obnizenie cen hurtowych ryzu. Tak sie bowiem zlozylo (patrz rysunek) ze w ostatnim roku cena ryzu wzrosla ponad dwa razy co spowodowalo kleske glodu w mniej zamoznych panstwach jak Haiti itp gdzie ryz stanowi podstawowy artykul spozywczy. Czy istotnie obzarstwo amerykanow powoduje nadmierny wzrost cen tego podstawowego artykulu spozywczego? I czy wspomniane restrykcje wywolaja odwrot wysokich cen? I wreszcie czy te ceny istotnie sa spowodowane brakiem towaru na rynku? Odpowiedz na wszystkie te pytania jest negatywna. Spojrzmy bowiem na wykres (kolor niebieski), na ktorym cena ryzu wyrazona jest w zlocie po aktualnym kursie zlota dla danego okresu czasu. Jak widac z owego wykresu zmiany realnej ceny ryzu sa minimalne w okresie lat 1999-2008. Cena realna cwt ( 1cwt= 200 000 lb)ryzu waha sie pomiedzy0.00012 a 0.00028 ozt/cwt i wynosi przecietnie 0.0002 ozt/cwt. Faktycznie cena realna ryzu byla znacznie wyzsza niz obecnie w roku 1998. Tego rodzaju wahania wskazuja, ze producenci bez trudu adaptuja sie do wymagan rynku. Wzrosty ceny nie sa spowodowane obiektywnymi trudnosciami w rodzaju ograniczongo arealu upraw czy braku ziarna na rynku. Sa one spowodowane wylacznie dewaluacja walut, a w pierwszym rzedzie dewaluacja USD bo to jest waluta, w ktorej przeprowadzane sa transakcje na gieldzie surowcowej. Wina za glod w krajach, ktore bezmyslnie utrzymywaly swoj kapital rezerwowy w dolarach , ponosi amerykanska finansjera i Federal Reserve Board. Nikt inny. Kryzys zywnosciowy jest pochodna inflacjogennych decyzji rzadu USA, ktory finansuje swoja awanturnicza polityke zagraniczna przez drukowanie pieniedzy nie posiadajacych stalego parytetu w zlocie. W ostatnich dniach bylem swiadkiem smialych wypowiedzi amerykanskich prominentow w rodzaju G. Schultza , bylego sekretarza stanu, czy J. Stiglitza laureata nagrody Nobla w ekonomii. Obaj prominenci za obecny kryzys , ktory nazywaja slusznie najwiekszym w historii, winia wszystkich z wyjatkiem jego rzeczywistych sprawcow. Czyzby to co tu pisze bylo istotnie tak obce wielkim umyslom amerykanskiej polityki finansowej? A moze wygodniej jest po prostu zrzucac wine na obiektywne trudnosci liczac, ze przecietny czytelnik czy sluchacz nigdy nie zada sobie wysilku by przeanalizowac zagadnienie?
Jesli jednak wypowiadaja sie oni w dobrej wierze to sytuacja jest powazniejsza niz moze sie wydawac. Obecnie Fed. Res. usiluje spacyfikowac smialo rozwijajacy sie kryzys przez dalsze powiekszenie podazy pieniadza. Stad dotacje popodatkowe prez. Busha oraz dalsze obnizenie stop procentowych. Nasi drodzy decydenci wydaja sie nie rozumiec, ze ich lekarstwa tylko poglebia kryzys. Jestesmy w pewnym sensie w sytuacji pasazerow ekonomicznego Titanica. Widzimy gore lodowa na kursie i wykonujemy dwa kolejne, fatalne posuniecia : rozkaz cala wstecz, co zrujnowalo sterownosc statku oraz ostry skret, ktory spowodowal, ze zamiast wzmocnionym dziobem statek zderzyl sie z gora lodowa stosunkowo slaba burta. Powaznie radze, aby kazdy zaczal myslec o przygotowaniu wlasnej tratwy ratunkowej bo na rozsadek naszych drogich kapitanow ekonomii nie ma co liczyc.
Numizmatyka wspolczesna czyli jak nabic obywatela w butelke
Kazdy kto pojawi sie po wieloletniej niebytnosci w USA zauwaza nie tylko nowe niecalkiem zielone banknoty ale takze obfitosc nowych monet. W formie bilonu pojawily sie monety 1-dolarowe, ktore sa w obiegu obok jeszcze istniejacych banknotow o tym samym nominale. Monety te istnieja w kilku edycjach a obecnie jak sie wydaje oczekujemy na nowe monety "prezydenckie", ktore zapewne beda mialy na rewersie wizerunek kolejnych prezydentow USA. Pierwszy , waszyngtonski, element tej serii jest juz w obiegu pojawiajac sie zreszta glownie w automatach sprzedajacych znaczki US Mail. Mamy tez liczna serie monet 25 centowych upamietniajacych stosownym reliefem daty powstania kolejnych stanow USA jako samodzielnych jednostek terytorialnych. Jesli porownamy ta obfitosc wizerunkow ze spartanska gama monet obiegowych powiedzmy lat 70-tych, kiedy to amerykanski dolar jeszcze cos znaczyl to warto sie zastanowic jakie to sily powoduja owa roznorodnosc monetarna jaka obserwujemy obecnie. Czyzby nasz dobry Wielki Bialy Ojciec z Waszyngtonu zamierzal pobudzic nastroje kolekcjonerskie w swoim wiernym narodzie? Istotnie nie brak zachet do tego aby kolekcjonowac owe monety co oczywiscie oznacza praktyczne wycofanie ich z obiegu. Ponadto monety bije Departament Skarbu i wobec tego nie sa one kontrolowane przez Bank Federalnej Rezerwy. To zas daje pewien dodatkowy dochod skarbowi panstwa. Oczywiscie mamy tez nowe monety kolekcjonerskie srebrne i zlote specjalne i bulionowe. Tu zwlaszcza monety srebrne sa dobrym interesem. Na przyklad za tak zwana monete srebrna bulionowa "Walking Liberty" o nominale 1$ musimy zaplacic okolo 25 USD. Moneta ta zawiera 1 uncje trojanska (31.1g) czystego srebra o wartosci obecnej okolo 16.7 USD/ozt. A wiec cena kruszcu stanowi 67% wartosci monety. Oznacza to dla wytworcy okolo 30 % zysk gdyz ceny seryjnego bicia monety nie sa wysokie. Zauwazmy, ze nominal monety, czyli jej wartosc jako srodka obiegu pienieznego wynosi tylko 1 $. Oznacza to, ze kazdy wlasciciel monety faktycznie zamraza swoje zasoby pieniezne w wysokosci 25$ wycofujac je z obiegu przynajmniej do czasu gdy nie znajdzie on podobnego kolekcjonera , ktory by zechcial ja odkupic. Istnieje zreszta w USA duzy rynek irracjonalnych kolekcjonerow na ktorym owe monety, emitowane w duzych nakladach osiagaja przynajmniej katalogowo bardzo wysokie ceny. Ceny te nie sa bowiem uzasadnione wzgledna rzadkoscia obiektow ani dlugim czasem, ktory ubiegl od ich wybicia. Specjalnie wysokie ceny osiagaja monety lustrzane, wybijane ze szczegolna starannoscia i na ogol zopatrzone w stosowny certyfikat. Praktyka bicia monet okolicznosciowych w celu zamrozenia czesci funduszy ludnosci byla tez stosowana w PRLu (n.p. srebrne monety 200 zl). Obecnie podobna praktyke, tylko w znacznie bezczelniejszy sposob, stosuje NBP. Dla przykladu wezmy monete okolicznosciowa, srebrna o nominale 10 PLN , wybita dla upamietnienia nadchodzacej Olimpiady. Jest to moneta o wadze 14.4 g wykonana ze srebra 92.5% a wiec zawierajaca okolo 13.32 g czystego srebra = 0.4283 ozt. Cena kruszcu zawartego w monecie wynosi 15.74 PLN . Jej cena sprzedazy w placowkach NBP wynosi natomiast okolo 80 PLN. Jak z tego widac wartosc kruszcu stanowi tylko okolo 20% ceny zakupu. Jest kwestia dyskusyjna ile warto zaplacic za lustrzana jakosc monety. Wydaje mi sie jednak, ze 80% zysk jaki uzyskuje NBP w tej transakcji jest po prostu zyskiem lichwiarskim w dodatku nakrecajacym fale wtornej spekulacji. Zawsze zas gdy panstwo produkuje tego typu spekulacyjne srodki pseudo-obiegowe oznacza to powazne trudnosci platnicze oraz swiadczy o poziomie dewaluacji, ktory zapowiada nadchodzaca katastrofe finansowa.
środa, 23 kwietnia 2008
Taka jest polska nauka jaka jest polska profesura
Czytajac analizy dotyczace stanu polskiej nauki oraz ubolewania na jej maly wplyw na nauke swiatowa nie moge sie oprzec wrazeniu, ze glownymi sprawcami zapasci sa najczesciej wlasnie ci, ktorzy w tej sprawie zabieraja glos a nawet proponuja reformy. Mam tu na mysli polska profesure. Znaczace ale nienajwyzsze notowania w statystykach wplywu na nauke swiatowa maja jedynie przedstawiciele nauk scislych i matematycy. Polska szkola matematyki, slynna w okresie dwudziestolecia miedzywojennego, nadal nie moze sie odnalezc. Polskie nauki humanistyczne najwyrazniej od roku 1945 podtrzymuja tradycje niewnoszenia niczego interesujacego do nauki swiatowej.
W statystycznych analizach polska nauka wypada gorzej od porownywalnych krajow Europy. Tak znaczna degrengolada nie moze byc spowodowana wylacznie niewlasciwym lub niedostatecznym poziomem nakladow czy trudnosciami stawianymi na drodze awansu zawodowego poprzez koniecznosc posiadania stopnia doktora czy doktora habilitowanego. Trudnosci finansowe moga uniemozliwiac lub spowalniac prace eksperymentalne ze wzgledu na brak aparatury lub odczynnikow. Brak dostepu do nowoczesnych komputerow moze byc powodem trudnosci w pracach teoretycznych. Nie mniej, sa to trudnosci w pewnym sensie stale. Mieli je rowniez naukowcy II RP i PRLu kiedy to podobno nauka polska stala lepiej. Zauwazmy tez, ze kwestia wyposazenia sprzetowego gra znikoma role w naukach humanistycznych, ktore jednak nie wykazuja tendencji do przegonienia przedstawicieli nauk scislych. Jak sie wiec wydaje przyczyna smutnego stanu polskiej nauki musi lezec gdzie indziej. Jest sprawa oczywista, ze warunkiem uzyskiwania nowych i ciekawych wynikow badan jest posiadanie kadr badaczy o odpowiednich cechach intelektualnych i charakterologicznych. Oczywiscie jest bardzo istotne jak dobrze przygotowani sa zawodowo studenci zamierzajacy poswiecic sie karierze naukowej. Jednak znacznie wazniejsze jest to aby kierownicy jednostek badawczych oraz promotorzy prac magisterskich i doktorskich znali dobrze aktualny stan swojej dziedziny badawczej oraz posiadali pelna swiadomosc tego co w owej dziedzinie stanowi wazny i interesujacy a nierozwiazany jeszcze problem. Tej wiedzy nie posiadaja swiezy kandydaci na asystentow czy doktorantow, ktorzy musza wierzyc, ze wybrany przez nich lub dla nich pracodawca pracy naukowej istotnie wie co powinno byc zrobione a nawet ma pewna idee jak ow problem powinien byc zaatakowany. Oczywiscie moga sie znalezc jednostki szczegolnie uzdolnione, ktore potrafia postawic i rozwiazac ciekawy problem naukowy bez pomocy naukowego pryncypala. Sa to jednak wyjatki. Twarda proza pracy naukowej jest taka, ze owa pozadana sytuacja jest zdarzeniem wyjatkowym. Nowy pracownik naukowy pojawia sie w zakladzie, w ktorym istnieje juz pewna aparatura i biezacy ale dosyc niesprecyzowany plan badan i musi sobie znalezc cos do zrobienia w obszarze objetym owym naukowym planowaniem. Ze wzgledu na to, ze plany naukowe sa umyslnie pisane dosc nieprecyzyjnie , aby nie bylo pozniej klopotow z ich wykonaniem, sytuacja w jakiej sie znajduje mlody i poczatkujacy kandydat na naukowca nie jest calkiem beznadziejna. Po okresie poszukiwan na ogol znajdzie on sobie jakis problem do rozwiazania i w efekcie, przy minimalnym wysilku ze strony kierownika badan, zmierza do pokonania kolejnego stopnia kariery naukowej i wypelnienia planu badan ku zadowoleniu administracji jednostki. Problem w tym, ze zagadnienia, ktore wydaja sie nowe i ciekawe od strony niedoswiadczonego adepta nauk nie zawsze ciesza sie podobna opinia w szerszym gronie specjalistow. Pewna ale tylko niewielka role sygnalizatora moga tu spelnic recenzenci czasopism, do ktorych wysylane sa prace. W przypadkach razacych sa oni w stanie wylac wiadro zimnej wody na jalowo rozgrzane umysly tworcow. Rzadko sie jednak zdarza aby prace slabe nie znalazly w koncu jakiejs niszy publikacyjnej. Wiadomo bowiem rowniez redaktorom naukowym czasopism i recenzentom, ze publikacje sa potrzebne ich kolegom do rozliczen z naukowa administracja badan i ze oni sami moga byc niejednokrotnie w podobnej sytuacji. Paradoksalnie, ale to wlasnie precyzyjny system rozliczen z wydanych funduszy dotacyjnych oraz wykonania planow badawczych powoduje, ze publikuje sie szybko i za wszelka cene. Pojawia sie wiec i zamulaja czasopisma prace absolutnie zbyteczne z punktu widzenia ich wkladu do znajomosci przedmiotu. Publish or perish - to jest haslo wspolczesnego menadzera nauki (czyli samodzielnego pracownika naukowego). Ten wlasnie sposob myslenia jest jedna z przyczyn jednoczesnego zalewu informacji i jej relatywnie malej wartosci poznawczej. Moze wiec byloby bardziej wskazane aby nie przesadzac z systemem dotacji otrzymywanych w drodze konkursu ale raczej zapewnic swiezo zatrudnionym kierownikom zakladow czy grup badawczych poziom finansowania wystarczajacy dla wykonania zaproponowanych przez nich aktywnosci badawczych. W chwili obecnej bowiem dominuja wzgledy administracyjne. Pisanie programow badawczych a nastepnie raportow z ich wykonania sa glownymi miernikami aktywnosci zawodowe. Wiele jezeli nie wiekszosc wysilku kierownika badan zuzywa sie wiec na administracje programu zamiast tego by mogl sie on poswiecic pracy merytorycznej i nadzorowi pracownikow badawczych. Te problemy sa znane i wystepuja we wszystkich krajach, w ktorych uprawa sie nauke. Nie sa od nich wolne USA, Wielka Brytania, Francja czy Niemcy. Niewatpliwie, brak wysokiej jakosci profesury jest jedna z przyczyn, dla ktorych poziom badan sie obniza. Jest on jednym z wynikow zdobyczy lat powojenych gdy w Polsce rozpoczela sie na masowa skale polityka awansu spolecznego. Polityka ta, stawiajaca na pierwszym miejscu pochodzenie spoleczne jako kryterium dostepnosci do kariery akademickiej wprowadzila do kadr uniwersyteckich i PAN owskich duze grupy ludzi, ktorzy w normalnych warunkach nigdy by sie tam nie znalezli. Z biegiem czasu ta kadra z awansu dochodzila do coraz wyzszych stanowisk przy jednoczesnej niedobrowolnej lub naturalnej eliminacji tych nielicznych kadr, ktore jeszcze pozostaly jako scheda po II RP. Nauka, ktora z natury rzeczy powinna byc zajeciem elitarnym, w PRLu stala sie jedna z nisza nomenklatury i wygodna przechowalnia partyjnych talentow, dla ktorych zabraklo zapotrzebowania na danym etapie politycznego rozwoju. Dotyczylo to oczywiscie w pierwszym rzedzie komunistycznych "politologow", ktorzy zainfekowali pole nauk humanistycznych. Haslo dostepnosci wszystkich szczebli kariery dla przedstawicieli szeroko rozumianego proletariatu spowodowalo takze obnizenie jakosci i zakresu wymagan na wszystkich szczeblach edukacji. Podobna redukcja wymagan spowodowala w USA tak zwana "affirmative action" . Jak sie domyslam, podobne mechanizmy zostaly tez uruchomione w innych krajach Europy.
W statystycznych analizach polska nauka wypada gorzej od porownywalnych krajow Europy. Tak znaczna degrengolada nie moze byc spowodowana wylacznie niewlasciwym lub niedostatecznym poziomem nakladow czy trudnosciami stawianymi na drodze awansu zawodowego poprzez koniecznosc posiadania stopnia doktora czy doktora habilitowanego. Trudnosci finansowe moga uniemozliwiac lub spowalniac prace eksperymentalne ze wzgledu na brak aparatury lub odczynnikow. Brak dostepu do nowoczesnych komputerow moze byc powodem trudnosci w pracach teoretycznych. Nie mniej, sa to trudnosci w pewnym sensie stale. Mieli je rowniez naukowcy II RP i PRLu kiedy to podobno nauka polska stala lepiej. Zauwazmy tez, ze kwestia wyposazenia sprzetowego gra znikoma role w naukach humanistycznych, ktore jednak nie wykazuja tendencji do przegonienia przedstawicieli nauk scislych. Jak sie wiec wydaje przyczyna smutnego stanu polskiej nauki musi lezec gdzie indziej. Jest sprawa oczywista, ze warunkiem uzyskiwania nowych i ciekawych wynikow badan jest posiadanie kadr badaczy o odpowiednich cechach intelektualnych i charakterologicznych. Oczywiscie jest bardzo istotne jak dobrze przygotowani sa zawodowo studenci zamierzajacy poswiecic sie karierze naukowej. Jednak znacznie wazniejsze jest to aby kierownicy jednostek badawczych oraz promotorzy prac magisterskich i doktorskich znali dobrze aktualny stan swojej dziedziny badawczej oraz posiadali pelna swiadomosc tego co w owej dziedzinie stanowi wazny i interesujacy a nierozwiazany jeszcze problem. Tej wiedzy nie posiadaja swiezy kandydaci na asystentow czy doktorantow, ktorzy musza wierzyc, ze wybrany przez nich lub dla nich pracodawca pracy naukowej istotnie wie co powinno byc zrobione a nawet ma pewna idee jak ow problem powinien byc zaatakowany. Oczywiscie moga sie znalezc jednostki szczegolnie uzdolnione, ktore potrafia postawic i rozwiazac ciekawy problem naukowy bez pomocy naukowego pryncypala. Sa to jednak wyjatki. Twarda proza pracy naukowej jest taka, ze owa pozadana sytuacja jest zdarzeniem wyjatkowym. Nowy pracownik naukowy pojawia sie w zakladzie, w ktorym istnieje juz pewna aparatura i biezacy ale dosyc niesprecyzowany plan badan i musi sobie znalezc cos do zrobienia w obszarze objetym owym naukowym planowaniem. Ze wzgledu na to, ze plany naukowe sa umyslnie pisane dosc nieprecyzyjnie , aby nie bylo pozniej klopotow z ich wykonaniem, sytuacja w jakiej sie znajduje mlody i poczatkujacy kandydat na naukowca nie jest calkiem beznadziejna. Po okresie poszukiwan na ogol znajdzie on sobie jakis problem do rozwiazania i w efekcie, przy minimalnym wysilku ze strony kierownika badan, zmierza do pokonania kolejnego stopnia kariery naukowej i wypelnienia planu badan ku zadowoleniu administracji jednostki. Problem w tym, ze zagadnienia, ktore wydaja sie nowe i ciekawe od strony niedoswiadczonego adepta nauk nie zawsze ciesza sie podobna opinia w szerszym gronie specjalistow. Pewna ale tylko niewielka role sygnalizatora moga tu spelnic recenzenci czasopism, do ktorych wysylane sa prace. W przypadkach razacych sa oni w stanie wylac wiadro zimnej wody na jalowo rozgrzane umysly tworcow. Rzadko sie jednak zdarza aby prace slabe nie znalazly w koncu jakiejs niszy publikacyjnej. Wiadomo bowiem rowniez redaktorom naukowym czasopism i recenzentom, ze publikacje sa potrzebne ich kolegom do rozliczen z naukowa administracja badan i ze oni sami moga byc niejednokrotnie w podobnej sytuacji. Paradoksalnie, ale to wlasnie precyzyjny system rozliczen z wydanych funduszy dotacyjnych oraz wykonania planow badawczych powoduje, ze publikuje sie szybko i za wszelka cene. Pojawia sie wiec i zamulaja czasopisma prace absolutnie zbyteczne z punktu widzenia ich wkladu do znajomosci przedmiotu. Publish or perish - to jest haslo wspolczesnego menadzera nauki (czyli samodzielnego pracownika naukowego). Ten wlasnie sposob myslenia jest jedna z przyczyn jednoczesnego zalewu informacji i jej relatywnie malej wartosci poznawczej. Moze wiec byloby bardziej wskazane aby nie przesadzac z systemem dotacji otrzymywanych w drodze konkursu ale raczej zapewnic swiezo zatrudnionym kierownikom zakladow czy grup badawczych poziom finansowania wystarczajacy dla wykonania zaproponowanych przez nich aktywnosci badawczych. W chwili obecnej bowiem dominuja wzgledy administracyjne. Pisanie programow badawczych a nastepnie raportow z ich wykonania sa glownymi miernikami aktywnosci zawodowe. Wiele jezeli nie wiekszosc wysilku kierownika badan zuzywa sie wiec na administracje programu zamiast tego by mogl sie on poswiecic pracy merytorycznej i nadzorowi pracownikow badawczych. Te problemy sa znane i wystepuja we wszystkich krajach, w ktorych uprawa sie nauke. Nie sa od nich wolne USA, Wielka Brytania, Francja czy Niemcy. Niewatpliwie, brak wysokiej jakosci profesury jest jedna z przyczyn, dla ktorych poziom badan sie obniza. Jest on jednym z wynikow zdobyczy lat powojenych gdy w Polsce rozpoczela sie na masowa skale polityka awansu spolecznego. Polityka ta, stawiajaca na pierwszym miejscu pochodzenie spoleczne jako kryterium dostepnosci do kariery akademickiej wprowadzila do kadr uniwersyteckich i PAN owskich duze grupy ludzi, ktorzy w normalnych warunkach nigdy by sie tam nie znalezli. Z biegiem czasu ta kadra z awansu dochodzila do coraz wyzszych stanowisk przy jednoczesnej niedobrowolnej lub naturalnej eliminacji tych nielicznych kadr, ktore jeszcze pozostaly jako scheda po II RP. Nauka, ktora z natury rzeczy powinna byc zajeciem elitarnym, w PRLu stala sie jedna z nisza nomenklatury i wygodna przechowalnia partyjnych talentow, dla ktorych zabraklo zapotrzebowania na danym etapie politycznego rozwoju. Dotyczylo to oczywiscie w pierwszym rzedzie komunistycznych "politologow", ktorzy zainfekowali pole nauk humanistycznych. Haslo dostepnosci wszystkich szczebli kariery dla przedstawicieli szeroko rozumianego proletariatu spowodowalo takze obnizenie jakosci i zakresu wymagan na wszystkich szczeblach edukacji. Podobna redukcja wymagan spowodowala w USA tak zwana "affirmative action" . Jak sie domyslam, podobne mechanizmy zostaly tez uruchomione w innych krajach Europy.
niedziela, 20 kwietnia 2008
Z pustego i Salomon....czyli bunt adiunktow
W ciagu ostatnich paru dni pojawiaja sie w prasie liczne wypowiedzi dotyczace projektow reformy nauki i akademii polskiej. Sa one oczywiscie reakcja na najnowsze propozycje Ministerstwa Szkolnictwa Wyzszego ale sam problem byl juz omawiany wielokrotnie tak jak zreszta wielokrotne byly juz proby ulepszania stanu polskiej nauki i dydaktyki szczebla wyzszego. Osoby omawiajace ten problem poruszaja na ogol trzy glowne tematy. Sa nimi: kwestia podwyzszenia jakosci badan i ich percepcji z perspektywy swiatowej, problem uproszczenia procedury awansowej a zwlaszcza ulatwienia dostepu do stopnia samodzielnego pracownika nauki dla przedstawicieli mlodej kadry naukowej oraz zagadnienie sposobu finansowania badan naukowych. Zaden z tych problemow nie jest wylacznie domena nauki polskiej wiec wydawaloby sie, ze najprostsza droga usprawnienia sytuacji byloby spojrzenie na to w jaki sposob rozwiazaly je te kraje, ktore w naszej opinii posiadaja najlepsze wyniki jesli chodzi o poziom badan naukowych oraz poziom szkolnictwa wyzszego i zaadaptowanie go z mozliwie minimalnymi zmianami do warunkow polskich. Jak sie wydaje w gre wchodza kraje takie jak USA, Wielka Brytania czy Niemcy. Z tej trojki USA ma, jak sie wydaje, system o najnizszym wiekowo progu wejscia kandydatow do uniwersyteckiej profesury. Badania naukowe na wyzszym niz uniwersytecki poziomie prowadzone sa w rzadowych centrach badawczych gdzie pracownicy podlegaja klasyfikacji wynagrodzen odpowiadajacym stosownej randze w panstwowej sluzbie cywilnej.
Podobny system obowiazuje w Wielkiej Brytanii. Profesura uniwersytecka w USA nie jest stanowiskiem panstwowym i jest nadawana przez wladze konkretnego uniwersytetu na wniosek odpowiednich Wydzialow. System ten nie jest tak bardzo rozny od panujacego w II RP gdzie istnialy dwa stopnie naukowe: magistra i doktora oraz trzy tytuly naukowe : docenta , profesora nadzwyczajnego i profesora zwyczajnego. Te dwa ostatnie stanowiska laczyly sie z nieusuwalnoscia z miejsca pracy (odpowiednik tenure w USA). Docentura oznaczala prawo do wykladania na wyzszej uczelni co otwieralo droge do zarobkowania w roli wykladowcy akademickiego. W odniesieniu do systemu amerykanskiego docentura odpowiada stanowisku Assistant Professor. Jest to samodzielny pracownik naukowy bez stabilnosci zatrudnienia ale z mozliwoscia starania sie o fundusze badawcze z osrodkow dotujacych oraz z prawem do ksztalcenia przyszlych doktorow. Na ogol taki swiezo upieczony profesor dostaje takze fundusze rozruchowe z Wydzialu, na ktorym jest zatrudniany. Po uplywie okreslonego czasu Wydzial ocenia dorobek publikacyjny, liczbe promowanych doktorow oraz ilosc uzyskanych dotacji i podejmuje decyzje o stabilizacji na stanowisku Associate Professor badz tez rezygnuje z dalszej z nim wspolpracy. Jest to system daleko niedoskonaly ale majacy pewna wewnetrzna logike. Pewniejsze zatrudnienie pod wzgledem stabilizacji zawodowej daja narodowe instytuty badawcze. Jest bowiem wiadomo, ze sluzba cywilna dba o swoich czlonkow nawet wtedy gdy zajmuja sie oni sprawami nieadministracyjnymi. Ponadto badania w narodowym instytucie badawczym czesto maja pewien element tajnosci co powoduje, ze pracownikow zwalnia sie niechetnie. Osobiscie uwazam, ze przyjecie amerykanskiego modelu wyszloby na przeciw postulatom polskich adiunktow. USA nie zna procedury habilitacji ale komisja rekrutujaca kandydatow na stanowisko Assistant Professor (czyli docenta) ocenia jego publikacje, opinie promotora jego doktoratu oraz miarodajnych kolegow oraz rodzaj badan i doskonalosc wykladu. Nie jest to latwy prog do przeskoczenia gdyz w gre wchodzi wiele czynnikow niewymiernych obiektywnie ( jak na przyklad ogolne wrazenie jakie na czlonkach komsji zrobil kandydat czy istotnosc jego projektow badawczych w swietle potrzeb Wydzialu) a po nim jeszcze za pare lat nadchodzi prog stabilizacyjny. Dobrze by wiec bylo aby uzupelnic te plynne kryteria czyms solidniejszym. Mysle tu o testach IQ i przydatnosci zawodowej, ktore obecnie sa juz dobrze opracowane i daja wiarygodne rezultaty. Wydaje mi sie celowe aby kandydaci na przyszlych profesorow wyzszych uczelni posiadali IQ na poziomie powyzej 130 co oznacza, ze kwalfikowaloby sie do stanowiska tego typu okolo 2% calkowitej populacji. Jak wiadomo osoby genialne posiadaja IQ powyzej 150 (osobnicy tacy stanowia okolo 0.1% populacji) wiec proponowany prog 130 nie jest zbyt restrykcyjny. Zainteresowanym polecam dostepny na internecie test http://web.tickle.com/tests/uiqnew aby mogli oni skontrolowac swoje szanse na zakwalfikowanie sie do intelektualnej czolowki. Istnieja takze bardziej szczegolowe testy przydatnosci zawodowej, ktore potrafia doradzic niepewnym jaki kierunek dzialalnosci zawodowej jest najbardziej zgodny z ich usposobieniem i uzdolnieniami. Zauwazmy, ze kandydat do tego pierwszego stopnia profesury jest na ogol czlowiekiem wzglednie mlodym, o ograniczonym dorobku publikacyjnym. Ow dorobek jest tez zazwyczaj wynikiem wspolpracy z promotorami pracy magisterskiej i doktorskiej przedstawia wiec prace powstale w wyniku sugesti bardziej doswiadczonego pracownika nauki. Inaczej mowiac, samo ich poprawne wykonanie i publikacja nie mowi jeszcze wiele o tym czy kandydat jest w stanie postawic nowe i niezalezne od sugesti promotora problemy naukowe. Zakladajac, ze kandydat ukonczyl szkole srednia w wieku lat 18, przeszedl przez 5-6 letnie studia magisterskie po czym spedzil 4-5 lat pracujac nad doktoratem mozemy oczekiwac, ze bedzie on staral sie o docenture w wieku okolo 28 -30 lat. Jaki bedzie jego dorobek publikacyjny w tym czasie czy tez inaczej mowiac ile mozemy od niego oczekiwac w chwili gdy stanie on do konkursu? Jeden z najwybitniejszych fizykow 20-tego wieku, Lew D. Landau , posiadal w swoim dorobku 115 publikacji i 8 ksiazek. Caly ten dorobek powstal w ciagu 42 lat pracy zawodowej. W liczbie tych 115 publikacji mniej wiecej polowa (47%) stanowily publikacje, ktorych byl wylacznym autorem. Oznacza to, ze pracownik naukowy o znamionach genialnosci jest w stanie wyprodukowac przecietnie 2.7 publikacji rocznie z czego 1.45 samodzielnie. Tak wiec mozemy oczekiwac, ze przecietny kandydat na stanowisko docenta powinien sie legitymowac liczba okolo 2-6 publikacji, w ktorych zapewne bedzie glownym wspolautorem. Nie jest to specjalnie duzy material a jego jakosc bedzie w znacznej mierze zalezala od jakosci idei badawczych i skrupulatnosci nadzoru promotora. Trzeba tez pamietac, ze stanowisko profesorskie to w zasadzie stanowisko naukowego menadzera raczej niz badacza. Stad wiekszosc promotorow nie bedzie zapewne posiadac calkiem pelnej informacji o aktualnym stanie wiedzy w dyscyplinie, ktora sie zajmuja a sugerowany temat badan pracy doktorskiej moze sie okazac albo zbyt wyeksploatowany albo nie do rozwiazania. To zas okaze sie dopiero wtedy, gdy doktorant spedzi juz sporo czasu na zaznajomienie sie z owa dziedzina. Z tego powodu nie jest wskazane aby promocja do stopnia samodzielnego pracownika nauki nastepowala zbyt wczesnie. Nabycie wiedzy i zrozumienie tego co jest w danej dziedzinie istotnym problemem do rozwiazania wymaga pewnego doswiadczenia a jego nabycie wymaga czasu.
Wreszcie nalezy tez pamietac, ze nie zawsze czolowy badacz jest rowniez obdarzony talentem administracyjnym i odwrotnie dobry menadzer nauki nie zawsze jest skutecznym badaczem.
Tak jak armia nie moze skladac sie wylacznie z generalow tak i nauka jest na ogol dzielem zbiorowym, w ktorym znaczna role odgrywaja badacze pomocniczy znajdujacy sie na roznych etapach rozwoju naukowego. Nie wszyscy z nich aspiruja do stanowisk menadzerskich i powinna pozostac mozliwosc ich ustabilizowanej zawodowo pracy na stanowiskach badawczych.
Brak tego typu "kadry posredniej" na uniwersytetach amerykanskich jest glowna przyczyna, dla ktorej badania tam prowadzone maja na ogol nienajwyzszy poziom. Po prostu uzyskanie doswiadczenia i wiedzy wymaga czasu a tego nie posiada graduate student ( po 3 latach studiow), ktory musi zrobic w rozsadnym czasie doktorat i opuscic uniwersytet.
Podobny system obowiazuje w Wielkiej Brytanii. Profesura uniwersytecka w USA nie jest stanowiskiem panstwowym i jest nadawana przez wladze konkretnego uniwersytetu na wniosek odpowiednich Wydzialow. System ten nie jest tak bardzo rozny od panujacego w II RP gdzie istnialy dwa stopnie naukowe: magistra i doktora oraz trzy tytuly naukowe : docenta , profesora nadzwyczajnego i profesora zwyczajnego. Te dwa ostatnie stanowiska laczyly sie z nieusuwalnoscia z miejsca pracy (odpowiednik tenure w USA). Docentura oznaczala prawo do wykladania na wyzszej uczelni co otwieralo droge do zarobkowania w roli wykladowcy akademickiego. W odniesieniu do systemu amerykanskiego docentura odpowiada stanowisku Assistant Professor. Jest to samodzielny pracownik naukowy bez stabilnosci zatrudnienia ale z mozliwoscia starania sie o fundusze badawcze z osrodkow dotujacych oraz z prawem do ksztalcenia przyszlych doktorow. Na ogol taki swiezo upieczony profesor dostaje takze fundusze rozruchowe z Wydzialu, na ktorym jest zatrudniany. Po uplywie okreslonego czasu Wydzial ocenia dorobek publikacyjny, liczbe promowanych doktorow oraz ilosc uzyskanych dotacji i podejmuje decyzje o stabilizacji na stanowisku Associate Professor badz tez rezygnuje z dalszej z nim wspolpracy. Jest to system daleko niedoskonaly ale majacy pewna wewnetrzna logike. Pewniejsze zatrudnienie pod wzgledem stabilizacji zawodowej daja narodowe instytuty badawcze. Jest bowiem wiadomo, ze sluzba cywilna dba o swoich czlonkow nawet wtedy gdy zajmuja sie oni sprawami nieadministracyjnymi. Ponadto badania w narodowym instytucie badawczym czesto maja pewien element tajnosci co powoduje, ze pracownikow zwalnia sie niechetnie. Osobiscie uwazam, ze przyjecie amerykanskiego modelu wyszloby na przeciw postulatom polskich adiunktow. USA nie zna procedury habilitacji ale komisja rekrutujaca kandydatow na stanowisko Assistant Professor (czyli docenta) ocenia jego publikacje, opinie promotora jego doktoratu oraz miarodajnych kolegow oraz rodzaj badan i doskonalosc wykladu. Nie jest to latwy prog do przeskoczenia gdyz w gre wchodzi wiele czynnikow niewymiernych obiektywnie ( jak na przyklad ogolne wrazenie jakie na czlonkach komsji zrobil kandydat czy istotnosc jego projektow badawczych w swietle potrzeb Wydzialu) a po nim jeszcze za pare lat nadchodzi prog stabilizacyjny. Dobrze by wiec bylo aby uzupelnic te plynne kryteria czyms solidniejszym. Mysle tu o testach IQ i przydatnosci zawodowej, ktore obecnie sa juz dobrze opracowane i daja wiarygodne rezultaty. Wydaje mi sie celowe aby kandydaci na przyszlych profesorow wyzszych uczelni posiadali IQ na poziomie powyzej 130 co oznacza, ze kwalfikowaloby sie do stanowiska tego typu okolo 2% calkowitej populacji. Jak wiadomo osoby genialne posiadaja IQ powyzej 150 (osobnicy tacy stanowia okolo 0.1% populacji) wiec proponowany prog 130 nie jest zbyt restrykcyjny. Zainteresowanym polecam dostepny na internecie test http://web.tickle.com/tests/uiqnew aby mogli oni skontrolowac swoje szanse na zakwalfikowanie sie do intelektualnej czolowki. Istnieja takze bardziej szczegolowe testy przydatnosci zawodowej, ktore potrafia doradzic niepewnym jaki kierunek dzialalnosci zawodowej jest najbardziej zgodny z ich usposobieniem i uzdolnieniami. Zauwazmy, ze kandydat do tego pierwszego stopnia profesury jest na ogol czlowiekiem wzglednie mlodym, o ograniczonym dorobku publikacyjnym. Ow dorobek jest tez zazwyczaj wynikiem wspolpracy z promotorami pracy magisterskiej i doktorskiej przedstawia wiec prace powstale w wyniku sugesti bardziej doswiadczonego pracownika nauki. Inaczej mowiac, samo ich poprawne wykonanie i publikacja nie mowi jeszcze wiele o tym czy kandydat jest w stanie postawic nowe i niezalezne od sugesti promotora problemy naukowe. Zakladajac, ze kandydat ukonczyl szkole srednia w wieku lat 18, przeszedl przez 5-6 letnie studia magisterskie po czym spedzil 4-5 lat pracujac nad doktoratem mozemy oczekiwac, ze bedzie on staral sie o docenture w wieku okolo 28 -30 lat. Jaki bedzie jego dorobek publikacyjny w tym czasie czy tez inaczej mowiac ile mozemy od niego oczekiwac w chwili gdy stanie on do konkursu? Jeden z najwybitniejszych fizykow 20-tego wieku, Lew D. Landau , posiadal w swoim dorobku 115 publikacji i 8 ksiazek. Caly ten dorobek powstal w ciagu 42 lat pracy zawodowej. W liczbie tych 115 publikacji mniej wiecej polowa (47%) stanowily publikacje, ktorych byl wylacznym autorem. Oznacza to, ze pracownik naukowy o znamionach genialnosci jest w stanie wyprodukowac przecietnie 2.7 publikacji rocznie z czego 1.45 samodzielnie. Tak wiec mozemy oczekiwac, ze przecietny kandydat na stanowisko docenta powinien sie legitymowac liczba okolo 2-6 publikacji, w ktorych zapewne bedzie glownym wspolautorem. Nie jest to specjalnie duzy material a jego jakosc bedzie w znacznej mierze zalezala od jakosci idei badawczych i skrupulatnosci nadzoru promotora. Trzeba tez pamietac, ze stanowisko profesorskie to w zasadzie stanowisko naukowego menadzera raczej niz badacza. Stad wiekszosc promotorow nie bedzie zapewne posiadac calkiem pelnej informacji o aktualnym stanie wiedzy w dyscyplinie, ktora sie zajmuja a sugerowany temat badan pracy doktorskiej moze sie okazac albo zbyt wyeksploatowany albo nie do rozwiazania. To zas okaze sie dopiero wtedy, gdy doktorant spedzi juz sporo czasu na zaznajomienie sie z owa dziedzina. Z tego powodu nie jest wskazane aby promocja do stopnia samodzielnego pracownika nauki nastepowala zbyt wczesnie. Nabycie wiedzy i zrozumienie tego co jest w danej dziedzinie istotnym problemem do rozwiazania wymaga pewnego doswiadczenia a jego nabycie wymaga czasu.
Wreszcie nalezy tez pamietac, ze nie zawsze czolowy badacz jest rowniez obdarzony talentem administracyjnym i odwrotnie dobry menadzer nauki nie zawsze jest skutecznym badaczem.
Tak jak armia nie moze skladac sie wylacznie z generalow tak i nauka jest na ogol dzielem zbiorowym, w ktorym znaczna role odgrywaja badacze pomocniczy znajdujacy sie na roznych etapach rozwoju naukowego. Nie wszyscy z nich aspiruja do stanowisk menadzerskich i powinna pozostac mozliwosc ich ustabilizowanej zawodowo pracy na stanowiskach badawczych.
Brak tego typu "kadry posredniej" na uniwersytetach amerykanskich jest glowna przyczyna, dla ktorej badania tam prowadzone maja na ogol nienajwyzszy poziom. Po prostu uzyskanie doswiadczenia i wiedzy wymaga czasu a tego nie posiada graduate student ( po 3 latach studiow), ktory musi zrobic w rozsadnym czasie doktorat i opuscic uniwersytet.
środa, 16 kwietnia 2008
Sumy bajonskie?
W polskiej tradycji istnieje pojecie tak zwanych sum bajonskich. Nazwa pochodzi ponoc od miasta Bayonne we Francji. Geneza tego okreslenia tonie w pomrokach slownikow wyrazow obcych. Ja, o ile dobrze pamietam, uczylem sie, ze oznacza ono sumy niesciagalne nalezne Polsce jako element posagu krolowej Bony. Byly to ponoc wierzytelnosci krola Francji, ktory mial je jej zwrocic. W praktyce okazalo sie, ze nie tylko Polska i Zygmunt Stary nie zobaczyli ani grosza (czy raczej centima) ale wierzyciel usunal problem zadluzenia permanentnie mordujac krolowa Bone po jej powrocie. Takiego samego posuniecia dokonal cesarz Napoleon obiecujac Ksiestwu Warszawskiemu zwrot pozyczki gwarantowanej wierzytelnosciami Krolestwa Prus. Wierzytelnosci okazaly sie niesciagalne a i samo Ksiestwo nie potrwalo dlugo. Jak z tego widac rzady polskie maja dluga tradycje dawania nabic siebie i obywateli kraju w butelke jesli chodzi o transakcje finansowe z czolowymi krajami europy zachodniej. Jak zwykle przoduja tu Niemcy i Francja. Jak sie wydaje podobnie dobry interes uczynili Ojcowie Narodu przystepujac do Unii Europejskiej. Od dluzszego czasu dostrzegam w prasie polskiej i slysze w rozmowach prywatnych opiniie jakoby to Unia Europejska inwestowala niesamowite pieniadze w rozwoj Naszej Ubogiej Ojczyzny. Zastanowila mnie ta powszechna wiara, ze "centrum" unijnej administracji kieruje znaczace sumy na peryferie imperium. Doswiadczenie historyczne jesli chodzi o imperia wielonarodowe mowi bowiem cos wrecz przeciwnego. Aby sprawdzic jak w istocie wygladaja te nowe krzepiace dane sprowadzilem sobie dostepny na internecie Maly Rocznik Statystyczny za rok 2007. Tam rozdziale 17 (str. 431-432) znajduje sie zestawienie dochodow i wydatkow RP za lata 2005 i 2006. W dziale przychody znajdujemy pozycje :"Wplaty do budzetu panstwa z UE". Wynosza one odpowiednio w roku 2005 : 2447 mln PLN a w roku 2006: 1985 mln PLN co stanowilo 1% przychodow. Natomiast w dziale Wydatki znajdujemy pozycje "Srodki wlasne UE " z wyjasnieniem, ze sa to sumy pobierane przez UE z roznego typu podatkow. Wynosza one odpowiednio w roku 2005: 9753 mln PLN a w roku 2006: 9839 mln PLN co stanowi 4.4% wydatkow RP. Z porownania obu kwot latwo zauwazyc, ze Polska jest platnikiem daniny do UE , ktora jest okolo 4 razy wieksza niz unijne dotacje jakie ponoc dostajemy. Jak widac tradycja sum bajonskich jakie ida na rozwoj Polski ze strony naszych odwiecznych sojusznikow z zachodu zostala utrzymana. Tylko tak dalej.
wtorek, 15 kwietnia 2008
Dokad zmierzamy?
Wyrazane sa ostatnio opinie, jakoby polska gospodarka byla slabo sprzezona z gospodarka amerykanska i z tego powodu odporna na kryzys pogodnie rozwijajacy sie w USA. Zwazywszy, ze podczas niedawnego wywiadu jaki udzielil CNBC George Soros nazwal on obecny stan rynku amerykanskiego jako "najgorszy kryzys rynkowy ostatnich 60 lat" i "koniec epoki" nie byloby to zjawisko nieporzadane. Soros przewiduje, ze w wyniku tego kryzysu dolar przestanie byc waluta rezerwowa swiata i ze kryzys jeszcze sie poglebi zanim nastapi pewna stabilizacja. Ze sytuacja jest powazna swiadczy takze decyzja Miedzynarodowego Funduszu Walutowego, ktory zaniepokojony spadkiem wartosci USD postanowil rzucic na rynek 13% swoich zapasow zlota aby powiekszyc podaz tego metalu na rynku. MFW posiada 3217 ton zlota a wiec oznacza to, ze na rynku pojawi sie okolo 418 ton zlota czyli 13.45 mln uncji. Odpowiada to zgrubsza odplywowi okolo 13.45 mld USD z rynku (o ile cale to zloto zostanie sprzedane). Istotnie w ciagu ostatnich trzech miesiecy cena zlota spadla nieznacznie (z 1000USD/oz do 910 USD/oz) i utrzymuje sie ona na tym poziomie. MFW zdolal wiec ustabilizowac cene zlota ale nie osiagnal znaczacej obnizki ceny. To zas oznacza, ze istnieje nadal silny popyt na ten kruszec i nie jest wcale powiedziane, ze 418 to zlota ustabilizuje rynek chroniac USD przed dalszym spadkiem. Jak juz pisalem poprzednio uwazam, ze cena zlota nie osiagnela jeszcze swojego maksimum (1700USD/oz), ktore jak przewiduje osiagnie w roku 2010. Obecnie poza granicami USA znajduje sie okolo 6 000 mld USD. Jesli MFW chcialby podtrzymac lub nawet podniesc wartosc USD to potrzebowalby do tego wiecej zlota niz ma do dyspozycji. Oczywiscie nie wiadomo (mi) kim sa owi finansisci, ktorzy zakupuja takie ilosci zlota i w jakim celu to czynia. Zapewne ich zasoby sa tez ograniczone. W kazdym razie widzimy raczej desperackie proby podtrzymania USD co swiadczy o zaniepokojeniu sytuacja ludzi, ktorzy byle czym sie nie przejmuja. Czy jednak Nasza Droga Ojczyzna i jej uboga gospodarka jest istotnie odlaczona od gospodarki USA? Byloby to mozliwe tylko w przypadku gdyby polska gospodarka byla kompletnie izolowana od gospodarek panstw zewnetrznych. Tak oczywiscie nie jest. Powiedzialbym nawet, ze Polska prowadzi nazbyt otwarta polityke gospodarcza czesciowo dzieki niefortunnej decyzji o wlaczeniu sie do UE. Na zalaczonymch rysunkach przedstawiony jest indeks WIG20 wyrazony w PLN i zlocie . Latwo zauwazyc, ze poczatek kryzysu w USA w roku 2000 jest wyraznie widoczny. W roku 2000 WIG20 osiagnal maksimum , z ktorego spadal przez nastepne trzy lata. Tak wiec to co sie dzieje na rynku naszego Wielkiego Bialego Brata wplywa na to co sie dzieje na polskiej gieldzie. Jednak istotnie , po poczatkowym wstrzasie , WIG 20 wykazal trend wzrostowy poczynajac od roku 2003 a konczac na roku 2007. Rok 2008 wykazuje tendencje znizkowa . Osobiscie oczekiwalbym powrotu do poziomu minimum z roku 2003 gdyz nie widze powodow, dla ktorych polski rynek akcji mialby sie stac nagle atrakcyjny dla inwestorow zagranicznych i krajowych. Z drugiej strony, o ile Polska utrzyma relatywnie niski poziom dewaluacji (obecnie okolo 8% rocznie przy 11% poziomie dewaluacji euro i 20% poziomie dewaluacji USD ) to przy rozsadnie wysokiej stopie oprocentowania obligacji mozna liczyc na naplyw kapitalu zagranicznego, ktory moze traktowac inwestycje w Polsce jako sposob na przechowanie kapitalu.
środa, 9 kwietnia 2008
Legendy mieszczuchow
W jezyku amerykanskim istnieje okreslenie "urban legend" czyli legenda mieszczuchow. Oznacza ono poglad rozpowszechniony i powszechnie uznany za prawde ale w gruncie rzeczy pozbawiony uzasadnienia. Takim pogladem jest na przyklad stwierdzenie, ze to dzialanosc ludzka powoduje nadmierna produkcje dwutlenku wegla. Ten zas, bedac tak zwanym gazem cieplarnianym wywoluje systematyczne ocieplenie atmosfery ziemskiej. Za propagownie takich pogladow znane postacie swiata polityki dostaja nagrody Nobla a glowy panstw podpisuja i wdrazaja umowy zabraniajace stosowania paliw naturalnych oraz popierajace rozwoj deficytowych paliw zastepczych. Nic to, ze material naukowy popierajacy ten poglad jest niejednoznaczny. Nic to, ze zwyczajna para wodna, ktora wystepuje w atmosferze ziemskiej w znacznie wiekszym niz dwutlenek wegla stezeniu jest silniejszym gazem cieplarnianym. Nic to wreszcie, ze dzialanosc ludzka w znikomym stopniu zwieksza ilosc dwutlenku wegla jesli wezmiemy pod uwage naturalna produkcje tego gazu. Wszyscy wiemy, ze to dzialanosc ludzka jest winna zaistnieniu tego problemu i wiemy tez jak temu przeciwdzialac. Potrzeba nam po prostu wiekszej ilosci elektrowni atomowych oraz oleju napedowego wytworzonego w drodze reestryfikacji oleju rzepakowego. Zauwazmy, ze spoleczna i rzadowa troska o srodowisko i oszczednosc paliw nie wymaga, na przyklad, ograniczenia poruszania sie w pasazerskich furgonetkach typu SUV czy minivan, ktore zuzywaja znacznie wiecej paliwa niz zwykle samochody pasazerskie. To oczywiscie byloby naruszeniem praw czlowieka. Nie o tym jednak chce mowic. Inna forma "legendy mieszczuchow" jest poglad, ze dzieki wyczerpywaniu sie zasobow oraz wzrostowi liczby ludnosci stale rosna ceny roznego rodzaju surowcow: ropy naftowej, gazu naturalnego, roznego rodzaju zboz i tym podobnych towarow znanych pod angielska nazwa jako "commodities". Trudno zaprzeczyc, ze liczba mieszkancow naszej planety wzrasta lawiniowo a jej powierzchnia nie jest z gumy. Uzasadnienie wiec wyglada racjonalnie. Niestety, tak jak i w przykladzie wspomnianym na wstepie, tak i w tym przypadku poglad ten nie ma dobrego wsparcia w obserwowanych faktach. Juz na jednym z pierwszych wpisow podalem , jak sie wydaje malo znany fakt, ze cena ropy naftowej mimo stale rosnacego zapotrzebowania pozostaje z grubsza rzecz biorac stala jesli tylko przeliczymy amerykanskie dolary, w ktorych jest kupowana, na zloto po aktualnej dla danego czasu cenie zlota. Od 1945 roku za 1 uncje zlota dostajemy przecietnie dwanascie barylek ropy. Oczywiscie istnieja odchylenia ale taka jest wartosc przecietna. Najwyrazniej wahajace sie ceny nie sa wynikiem gry podazy i popytu czy objawem zlosliwosci ze strony producentow ale rezultatem nadmiernej aktywnosci wydawniczej Bankow Rezerwy Federalnej pod wzgledem produkcji banknotow. Mimo wzrostu liczby pojazdow na drogach producenci ropy nadazaja za zaspokojeniem rosnacego popytu na paliwa. Nie ma jeszcze mowy o dojsciu do granicy zasobow. Ten bowiem odbilby sie na realnych cenach ropy ze wzgledu na wyzsze koszty wydobycia coraz trudniej dostepnych zasobow oraz przewage popytu nad podaza. Podobna sytuacja jest z innymi towarami dostepnymi na gieldzie surowcowej. Wiesc gminna niesie, ze zwiekszone zuzycie zboz i kukurydzy spowodowane przeznaczeniem ich na wytwarzanie naturalnych paliw (glownie etanolu) jest powodem wzrostu cen tych towarow. Na rysunku wyzej podaje przykladowe zmiany cen pszenicy oraz ziarna kukurydzianego w latach 1999-2008. Jak widac cena tych artykulow wyrazona w USD istotnie wzrosla (zwlaszcza w ciagu ostatnich dwuch lat). Natomiast ceny tych samych artykulow wyrazone w zlocie (prawa os pionowa -kolor niebieski) pozostaja prawie niezmienione . Ceny realne kukurydzy wydaja sie nawet spadac. Podobnie wyglada sprawa z innymi surowcami wlaczajac w to nawet tak gwaltownie fluktuujace towary jak gaz naturalnu czy cukier. Oczywiscie istnieja pewne fluktuacje wywolane zmiennym w roznych latach urodzajem czy wiekszymi zakupami zagranicznych odbiorcow ale nic nie wskazuje na systematyczny kryzys zaopatrzeniowy.
To co powoduje wzrosty cen to nie kwestie braku czy dodatkowego zastosowania surowcow ale dewaluacja papierowej waluty powodowana przez bank emisyjny. Przyklady jaki tu cytuje dotycza gieldy towarowej w USA ale podobne sa tez przyczyny wzrostu cen surowcow energetycznych oraz zywnosci w Naszej Umeczonej Ojczyznie. Jak podalem w jednym z ostatnich wpisow realny poziom dewaluacji PLN wynosi okolo 8% rocznie a euro 13% rocznie. To oczywiscie musi odbic sie na cenach towarow. Producenci tychze nie zamierzaja bowiem doplacac do naszego dobrobytu. Pamietajmy, ze placac gotowka w gruncie rzeczy wymieniamy zawsze wylacznie jeden towar (zloto) na drugi aktualnie nam potrzebny. Papier interesuje tylko zbieraczy makulatury. Warto tez zdac sobie sprawe, ze o ile nie uzyskujemy w Polsce rocznej podwyzki w wysokosci owych 8% to pracujemy z roku na rok za coraz nizsze wynagrodzenie realne.
wtorek, 8 kwietnia 2008
Szklana kula
Futurystyka jest trudnym zawodem. Przewidywanie przyszlosci duzych ukladow spolecznych z koniecznosci obarczone jest bledem. Jest bowiem bardzo trudno uwzglednic wszystkie czynniki, ktore wplywaja na rozwoj sytuacji. Nie mniej jest tez czynnik powodujacy, ze latwiej jest przewidziec losy panstwa czy narodu niz losy pojedynczego czlowieka. Czynnikiem tym jest bezwladnosc duzych ukladow spolecznych. Ekonomia panstwa zmienia sie z koniecznosci wolniej niz ekonomia rodziny. Potrzeba jest czasu aby podjac decyzje, zaprojektowac budowe czy rozwinac produkcje produktu rynkowego. Reakcje pojedynczego osobnika sa niejednokrotnie nieobliczalne. Ulegaja one jednak spowolnieniu przez sam fakt, ze pewne czynnosc musza byc wykonane kolektywnie. Jak juz napisalem uprzednio ( wpis Anatomia Kryzysu) moim zdaniem obecny kryzys ekonomiczny w USA a zapewne i na swiecie potrwa do roku 2012 i zapewne zakonczy sie dramatycznie- wojna swiatowa badz rewolucja. Zawsze jednak mozna sie zastanowic, czy owa katastrofa swiatowa istotnie nastapi. Okresy ozywienia na gieldzie, takie na przyklad jak wczorajszy, moga sugerowac, ze byc moze starania Banku Federalnej Rezerwy czy rzadu USA przyniosa jakis lagodzacy wplyw na przebieg wydarzen. Aby zobaczyc co nastapi w najblizszej przyszlosci konieczne jest zmniejszenie skali czasowej, w czasie ktorej notujemy wskazniki ekonomiczne ukladu. Na zalaczonym rysunku podaje wykres indeksu Dow Jones Industrial w latach 2000-2008. Jak widac istniejacy trend jest nadal znizkowy i nie ma zadnych powodow aby sadzic ze kryzys skonczy sie przed rokiem 2010 , w ktorym to roku DJI indeks osiagnie wartosc okolo 6 uncji zlota. Ogolnie rzecz biorac kryzys USA jako systemu gospodarczego bardzo przypomina w swojej dynamice i przyczynach upadek firmy Enron w roku 2001. W obu wypadkach powodem katastrofy byla nieudolnie przeprowadzona globalizacja oraz niesamowite zadluzenie systemu ukryte przed okiem obserwatorow. Obawiam sie tez, ze w obu przypadkach calo z tej opresji wyjda wylacznie sprawcy tych katastrof. Obecne wszystko wskazuje na to, ze zakupy zlota przez niezidentyfikowanych inwestorow nadal trwaja co powoduje dalszy wzrost ceny kruszcu oraz dewaluacje USD. Oczywiscie istnieja fluktuacje w szybkosci zakupow zlota spowodowane naturalna niechecia do przeplacania. Nie mniej wydaje mi sie, ze cena zlota nie osiagnela swojego maksimum (oczekuje poziomu 1700 USD/oz) a obecne spowolnienie trendu wzrostowego wkrotce sie skonczy. Zakupy zlota odbywaja sie na gieldzie towarowej gdzie zainteresowani zakupem badz spekulacja tym metalem musza otworzyc rachunek zaliczkowy (margin account) . Aby rozpoczac taka gre nalezy zlozyc do depozytu co najmniej 10000USD co pozwala na zakup i utrzymanie jednego kontraktu dostawczego zlota w ilosci 100 uncji. Wiekszosc spekulantow grajacych na gieldzie towarowej nie zamierza w istocie zakupic takiej ilosci zlota ( o wartosci rynkowej z grubsza 91000 USD) . Kontrakt na ogol zostaje sprzedany przed uplywem terminu dostawczego. Spekulant, ktory zakupil kontrakt ma nadzieje, ze w czasie pomiedzy data zakupu a data sprzedarzy cena zlota wzrosnie a on bedzie mial okazje zagarnac profit wynikajacy z roznicy cen. Jesli jednak wlasciciel kontraktu ma zamiar istotnie kupic metal to po prostu w dniu wygasniecia kontraktu musi on doplacic firmie brokerskiej, a w efekcie gieldzie towarowej, brakujaca sume (obowiazuje cena w momencie zawarcia kontraktu) i odebrac towar. Jesli duzy inwestor, jak na przyklad bank, chce zakupic lub sprzedac powiedzmy okolo tony zlota to musi zakupic badz sprzedac odpowiednia liczbe kontraktow (okolo 322 kontrakty). To daje obraz wielkosci sum jakie wchodza w rachube oraz ilosci metalu jakie musza przeplynac miedzy kontrahentami. Jak sie wydaje obecne zakupy zlota znacznie przekraczaja ilosci wspomniane w przykladzie. To zas powoduje, ze zainteresowani dokonuja swoje zakupy stopniowo aby nie spowodowac zbyt wielkiego zaburzenia rownowgi rynkowej.
piątek, 4 kwietnia 2008
Nie wszystko zloto co sie swieci.
Wymiana towarow i uslug zawsze jest pewna forma handlu wymiennego. W formie prymitywnej jest to wymiana jednego towaru, ktorego posiadamy w dostatecznej ilosci na inny, ktorego nadmiar posiada nasz kontrahent. Na przyklad mozemy wymienic dwie kury na ges czy korzec zboza na koze. Wymiana, w ktorej jedna strona placi za towar pieniadzem jest tylko bardziej wysublimowana forma takiej transakcji. Jak zwykle, gdy jestesmy w trakcie zakupu takiego czy innego towaru czy uslugi powstaje pytanie o to jaka powinna byc relacja wymiany. Inaczej mowiac ile jest wart obiekt, ktory chcemy zakupic. Oczywiscie sprzedajacy usiluje kontrolowac proces podajac cene za jaka gotow jest on rozstac sie ze swoim towarem. Na ogol nikt jednak nie traktuje takiej ceny wyjsciowej zbyt powaznie. W przypadku obiektow, ktorych nie brak na rynku na ogol porownujemy ceny podobnych lub nawet takich samych towarow oferowanych przez roznych sprzedawcow. Ceny te moga sie roznic od siebie bardzo znacznie i niekiedy tylko zmeczenie powoduje, ze w koncu decydujemy sie na zakup badz z niego rezygnujemy. Bardziej zlozony jest proces zakupu obiektow unikalnych. Jesli chodzi o dziela sztuki to pewnym rozwiazaniem sa aukcje. Aby nie przeplacic mozemy porownac ceny podobnych obiektow jakie zostaly ostatnio sprzedane badz ceny zblizonych obiektow znajdujacych sie na rynku. Mozna jednak zapytac czy istnieje cos takiego jak inherentna wartosc danego towaru, ponizej ktorej obiekt ow nie moze byc sprzedany przez zdrowego na umysle handlowca. Niewatpliwie taka minimalna cena jest dla kazdego produktu cena jego wytwarzania . Oddanie bowiem towaru ponizej kosztow jego produkcji oznacza bowiem zaakceptowanie trwalej utraty kapitalu przez producenta. To zas predzej czy pozniej musi oznaczac bankructwo calego przedsiewziecia. Jak dlugo kontrahenci wymieniaja towar na towar w formie handlu wymiennego obie strony transakcji maja pelne zabezpieczenie w formie wymienionych dobr lub uslug. Sytuacja zmienia sie jednak gdy jeden z kontrahentow sprzedaje towar za gotowke. W praktyce dobrze funkcjonujacego rynku w stanie stacjonarnym nie przedstawia to wiekszego klopotu. Rzad i Bank Emisyjny gwarantuja posiadaczowi gotowki jej zbywalnosc na caly szereg artykulow i uslug istniejacych na rynku. Jest to jednak na ogol gwarancja wazna tylko przez pewien okres czasu. Jesli bank emisyjny nie wywoluje inflacji to oczywiscie nie ma specjalnego pospiechu z decyzja o wykorzystaniu uzyskanego kapitalu. Inaczej jest jednak gdy polityka banku emisyjnego jest
taka, ze w jej wyniku ilosc pieniedzy na rynku wzrasta gwaltownie. Slynnym przykladem jest inflacyjna polityka Banku II Rzeszy w okresie p 1918 roku ale i lata pozniejsze (Rosja , Jugoslawia) dostarczaja przykladow tego co potrafi zrobic Bank Emisyjny na polecenie elity politycznej jesli tylko zechce. Jak zwykle gdy rynek jest zalany jakims towarem jego wartosc maleje. Pieniadz nie jest tu wyjatkiem. W sytuacji gdy istnieje duza inflacja nikt nie bedzie sie dziwil, ze ges ktora tydzien temu kosztowala , na przyklad, dwa zlote obecnie kosztuje dziesiec. Jesli jednak pieniadz znajdujacy sie na rynku mozna traktowac jako specyficzny towar to mozna tez sie spytac czy taki towar posiada jakas inherentna wartosc ponizej ktorej spasc nie moze. Odpowiedz jest pozytywna tylko dla pieniadza, ktory oparty jest na parytecie z okreslona iloscia szlachetnego metalu glownie zlota i srebra. Te ostatnie bowiem sluza jako standard i miara wartosci platniczych srodkow obiegowych, ktore z nich sa wykonane badz ktore moga byc uzyskane z Banku Emisyjnego na zadanie posiadacza noty obligacyjnej czyli banknotu bedacego w obiegu. Mozna spytac dlaczego to wlasnie zloto i srebro ma sluzyc za obiektywna miare wartosci innych towarow wlaczajac do ich liczby rowniez banknoty papierowe. Odpowiedz oczywscie daje praktyka siegajaca czasow starozytnych. Aby sluzyc jako srodek wymiany towarowej w warunkach gdy istnienie stabilnej wladzy panstwowej i odpowiedzialnego banku emisyjnego nie bylo gwarantowane potrzebny byl towar trwaly (nie ulegajacy korozji i latwo ksztaltowalny), latwo odroznialny od ewentualnych falszerstw, o ograniczonym zastosowaniu przemyslowym (ktory by usuwal go z obiegu), mogacy byc latwym do przenoszenia nosnikiem duzych wartosci oraz stanowiacy obiekt atrakcyjny ze wzgledu na swoje cech fizyczne. Znamy obecnie inne metale szlachetne lub rzadkie ( n.p. platyna, pallad, iryd) nie sa one jednak wystarczjaco odroznialne od innych metali. Dlatego nie stanowia one alternatywy dla zlota i srebra jako metali monetarnych chociaz mennice niekiedy wybijaja z nich okolicznosciowe monety o kolekcjonerskiej wartosci.
Najistotniejsza cecha systemow monetarnych opartych na zlotym standarcie jest to, ze nominalna wartosc monety odpowiada wartosci zawartego w niej metalu szlachetnego. Zlota moneta o nominale 20$ z lat 1833-1930 zawierala ilosc kruszcu, jaka mozna bylo kupic za dwadziescia dolarow. I odwrotnie , mozna bylo przyniesc stosowna ilosc kruszcu do banku emisyjnego i poprosic o wybicie monety o odpowiadajacym tej ilosci nominale. Proporcjonalna ilosc kruszcu znajdowala sie w monetach zlotych o mniejszych nominalach. Placenie pieniedzmi za towary w systemach monetarnych opartych na parytecie zlota bylo wiec wysublimowana forma handlu wymiennego. Za aktualnie potrzebny towar placono bowiem innym poszukiwanym towarem w formie metalu szlachetnego. Co wiecej, wynagrodzenie za uslugi i prace bylo przekazywane w formie niezaleznej od ewentualnych decyzji banku emisyjnego czy planow politykow. Ci ostatni mogli obywateli obciazyc podatkami ale po ich zaplaceniu rzad nie byl w stanie naruszyc osobistych zasobow finansowych obywateli danego panstwa przynajmniej bez drastycznych i arbitralnych decyzji takich jak konfiskata zasobow zlota. Dawalo to obywatelom duza niezaleznosc od decyzji politycznych. Mogli oni wykorzystac posiadane zasoby w taki sposob jaki sobie zaplanowali bez koniecznosci zgody "organow finansowych" panstwa. Dotyczylo to nawet monarchii absolutnych, jak Imperium Romanowow, w ktorym car mial faktycznie mniej do powiedzenia w sprawach finansowych operacji swoich poddanych niz obecne rzady milosciwie nam panujacych ustrojow demokratycznych. Jestem pewien, ze tylko nieliczni z moich potencjalnych czytelnikow zdaja sobie sprawe jak duza i niekontrolowana wladze nad finansowymi zasobami obywateli posiada bank emisyjny kraju. Kazda bowiem dewaluacja waluty, odpowiadajaca dodrukowaniu pewnej ilosci banknotow nie opartych o standard zlota, oznacza wprowadzenie podatku liniowego w wysokosci odpowiadajacej procentowi dewaluacji. To pustoszenie zasobow finansowych obywateli odbywa sie bez uchwaly parlamentu i bez ich uprzedniego poinformowania. Ostatnio nasi amerykanscy przyjaciele ciesza sie, ze Bank Federalnej Rezerwy uchronil od upadlosci te banki, ktore w wyniku blednych decyzji kredytowych znalazly sie na skraju finansowej niewyplacalnosci. Malo kto z nich zdaje sobie sprawe, ze dodatkowe fundusze Banki Federalnej Rezerwy biora tworzac kredyt "z powietrza" co odpowiada drukowaniu banknotow bez pokrycia w czymkolwiek. To zas oznacza dalsza dewaluacje dolara i w efekcie za bledne decyzje finansowe prywatnych bankow zaplaca wszyscy amerykanie w formie oficjalnie nigdy nie ogloszonego podatku liniowego od stanu posiadanych zasobow finansowych. Dotyczy to pieniedzy i obligacji oraz akcji spolek notowanych na gieldzie. Jak latwo zauwazyc nie dotyczy to jednak tych zasobow, ktore trzymane sa w zlocie lub innych metalach szlachetnych. Posiadanie akcji rowniez zabezpiecza w pewnym stopniu przed strata kapitalu, ale dopiero po poczatkowym okresie raptownego, dewaluacyjnego spadku, gdyz pozniej wartosc akcji rosnie (pozornie) wraz z dewaluacja jednostki pienieznej, co widac bylo na rysunku zamieszczonym w poprzednim wpisie. Ceny akcji sa jednak takze pod wplywem psychologicznego nastawienia na rynku, ktore w okresie recesji nie jest na ogol najlepsze. Podobna sytuacja dotyczy rynku nieruchomosci, na ktorym na ogol obserwujemy zmniejszony popyt wywolany trudnoscia uzyskania kredytu hipotecznego. Bez powrotu do walut opartych o parytet zlota nie ma mowy aby ograniczyc interwencje wladz panstwowych w prywatne sprawy finansowe obywateli ani tez ograniczyc wolna reke wladzy w dysponowaniu zasobami finansowymi panstwa w taki sposob by mogla ona nie liczyc sie z problemem niezbilansowanego budzetu czy prowadzic wojny bez posiadania odpowiednich na to funduszy w budzecie panstwa. Te "awantury na kredyt" oraz zniszczenie narodowego przemyslu wywolane stosowaniem doktryny wolnego rynku sa glownym powodem obecnego kryzysu.
taka, ze w jej wyniku ilosc pieniedzy na rynku wzrasta gwaltownie. Slynnym przykladem jest inflacyjna polityka Banku II Rzeszy w okresie p 1918 roku ale i lata pozniejsze (Rosja , Jugoslawia) dostarczaja przykladow tego co potrafi zrobic Bank Emisyjny na polecenie elity politycznej jesli tylko zechce. Jak zwykle gdy rynek jest zalany jakims towarem jego wartosc maleje. Pieniadz nie jest tu wyjatkiem. W sytuacji gdy istnieje duza inflacja nikt nie bedzie sie dziwil, ze ges ktora tydzien temu kosztowala , na przyklad, dwa zlote obecnie kosztuje dziesiec. Jesli jednak pieniadz znajdujacy sie na rynku mozna traktowac jako specyficzny towar to mozna tez sie spytac czy taki towar posiada jakas inherentna wartosc ponizej ktorej spasc nie moze. Odpowiedz jest pozytywna tylko dla pieniadza, ktory oparty jest na parytecie z okreslona iloscia szlachetnego metalu glownie zlota i srebra. Te ostatnie bowiem sluza jako standard i miara wartosci platniczych srodkow obiegowych, ktore z nich sa wykonane badz ktore moga byc uzyskane z Banku Emisyjnego na zadanie posiadacza noty obligacyjnej czyli banknotu bedacego w obiegu. Mozna spytac dlaczego to wlasnie zloto i srebro ma sluzyc za obiektywna miare wartosci innych towarow wlaczajac do ich liczby rowniez banknoty papierowe. Odpowiedz oczywscie daje praktyka siegajaca czasow starozytnych. Aby sluzyc jako srodek wymiany towarowej w warunkach gdy istnienie stabilnej wladzy panstwowej i odpowiedzialnego banku emisyjnego nie bylo gwarantowane potrzebny byl towar trwaly (nie ulegajacy korozji i latwo ksztaltowalny), latwo odroznialny od ewentualnych falszerstw, o ograniczonym zastosowaniu przemyslowym (ktory by usuwal go z obiegu), mogacy byc latwym do przenoszenia nosnikiem duzych wartosci oraz stanowiacy obiekt atrakcyjny ze wzgledu na swoje cech fizyczne. Znamy obecnie inne metale szlachetne lub rzadkie ( n.p. platyna, pallad, iryd) nie sa one jednak wystarczjaco odroznialne od innych metali. Dlatego nie stanowia one alternatywy dla zlota i srebra jako metali monetarnych chociaz mennice niekiedy wybijaja z nich okolicznosciowe monety o kolekcjonerskiej wartosci.
Najistotniejsza cecha systemow monetarnych opartych na zlotym standarcie jest to, ze nominalna wartosc monety odpowiada wartosci zawartego w niej metalu szlachetnego. Zlota moneta o nominale 20$ z lat 1833-1930 zawierala ilosc kruszcu, jaka mozna bylo kupic za dwadziescia dolarow. I odwrotnie , mozna bylo przyniesc stosowna ilosc kruszcu do banku emisyjnego i poprosic o wybicie monety o odpowiadajacym tej ilosci nominale. Proporcjonalna ilosc kruszcu znajdowala sie w monetach zlotych o mniejszych nominalach. Placenie pieniedzmi za towary w systemach monetarnych opartych na parytecie zlota bylo wiec wysublimowana forma handlu wymiennego. Za aktualnie potrzebny towar placono bowiem innym poszukiwanym towarem w formie metalu szlachetnego. Co wiecej, wynagrodzenie za uslugi i prace bylo przekazywane w formie niezaleznej od ewentualnych decyzji banku emisyjnego czy planow politykow. Ci ostatni mogli obywateli obciazyc podatkami ale po ich zaplaceniu rzad nie byl w stanie naruszyc osobistych zasobow finansowych obywateli danego panstwa przynajmniej bez drastycznych i arbitralnych decyzji takich jak konfiskata zasobow zlota. Dawalo to obywatelom duza niezaleznosc od decyzji politycznych. Mogli oni wykorzystac posiadane zasoby w taki sposob jaki sobie zaplanowali bez koniecznosci zgody "organow finansowych" panstwa. Dotyczylo to nawet monarchii absolutnych, jak Imperium Romanowow, w ktorym car mial faktycznie mniej do powiedzenia w sprawach finansowych operacji swoich poddanych niz obecne rzady milosciwie nam panujacych ustrojow demokratycznych. Jestem pewien, ze tylko nieliczni z moich potencjalnych czytelnikow zdaja sobie sprawe jak duza i niekontrolowana wladze nad finansowymi zasobami obywateli posiada bank emisyjny kraju. Kazda bowiem dewaluacja waluty, odpowiadajaca dodrukowaniu pewnej ilosci banknotow nie opartych o standard zlota, oznacza wprowadzenie podatku liniowego w wysokosci odpowiadajacej procentowi dewaluacji. To pustoszenie zasobow finansowych obywateli odbywa sie bez uchwaly parlamentu i bez ich uprzedniego poinformowania. Ostatnio nasi amerykanscy przyjaciele ciesza sie, ze Bank Federalnej Rezerwy uchronil od upadlosci te banki, ktore w wyniku blednych decyzji kredytowych znalazly sie na skraju finansowej niewyplacalnosci. Malo kto z nich zdaje sobie sprawe, ze dodatkowe fundusze Banki Federalnej Rezerwy biora tworzac kredyt "z powietrza" co odpowiada drukowaniu banknotow bez pokrycia w czymkolwiek. To zas oznacza dalsza dewaluacje dolara i w efekcie za bledne decyzje finansowe prywatnych bankow zaplaca wszyscy amerykanie w formie oficjalnie nigdy nie ogloszonego podatku liniowego od stanu posiadanych zasobow finansowych. Dotyczy to pieniedzy i obligacji oraz akcji spolek notowanych na gieldzie. Jak latwo zauwazyc nie dotyczy to jednak tych zasobow, ktore trzymane sa w zlocie lub innych metalach szlachetnych. Posiadanie akcji rowniez zabezpiecza w pewnym stopniu przed strata kapitalu, ale dopiero po poczatkowym okresie raptownego, dewaluacyjnego spadku, gdyz pozniej wartosc akcji rosnie (pozornie) wraz z dewaluacja jednostki pienieznej, co widac bylo na rysunku zamieszczonym w poprzednim wpisie. Ceny akcji sa jednak takze pod wplywem psychologicznego nastawienia na rynku, ktore w okresie recesji nie jest na ogol najlepsze. Podobna sytuacja dotyczy rynku nieruchomosci, na ktorym na ogol obserwujemy zmniejszony popyt wywolany trudnoscia uzyskania kredytu hipotecznego. Bez powrotu do walut opartych o parytet zlota nie ma mowy aby ograniczyc interwencje wladz panstwowych w prywatne sprawy finansowe obywateli ani tez ograniczyc wolna reke wladzy w dysponowaniu zasobami finansowymi panstwa w taki sposob by mogla ona nie liczyc sie z problemem niezbilansowanego budzetu czy prowadzic wojny bez posiadania odpowiednich na to funduszy w budzecie panstwa. Te "awantury na kredyt" oraz zniszczenie narodowego przemyslu wywolane stosowaniem doktryny wolnego rynku sa glownym powodem obecnego kryzysu.
czwartek, 3 kwietnia 2008
Wielki Kryzys -widok z Europy
Bardzo czesto bierzemy powaznie wartosci papierowych banknotow wydrukowane misternie przez bank emisyjny. Jest to blad, ze ktory mozemy ciezko odpokutowac. Obecne banknoty nie posiadaja wewnetrznej wartosci , ktora byla zasadnicza cecha pieniedzy opartych o standard zlota. Stad mierzenie za ich pomoca jakichkolwiek wielkosci ekonomicznych z koniecznosci prowadzi do wynikow niezgodnych z rzeczywistoscia. Pamietajmy, ze 1 USD , 1EC czy 1 PLN to miary o celowo niezdefiniowanej wartosci. Nikt o zdrowych zmyslach nie probowalby planownia budowy budynku uzywajac jednostki dlugosci , ktorej wielkosc zmienialaby sie w czasie porownywalnym z czasem budowy. A jednak nasi drodzy ekonomisci nie wahaja sie ani chwili gdy podaja nowe, krzepiace dane dotyczace , na przyklad PKB. Spojrzmy jak to wyglada na nieco przesadnym przykladzie: Jednej jesieni ogrodnik zebral jablka ze swojego sadu, wpakowal skrzynki do ciezarowki, odwiozl je do skupu i dostal za nie powiedzmy 1000 zl. Drugiego roku uczynil tak samo i dostal az 2000zl za ta sama ilosc jablek. Jego produkt domowy brutto wzrosl wiec dwukrotnie jesli liczymy go w zlotowkach. Faktycznie jednak jego produkcja jest w zastoju.
Pozytywny wzrost jest wylacznie spowodowany dewaluacja pieniadza. Trudno sie dziwic, ze taki sposob raportowania danych jest ulubiona metoda politykow. Sa to te nowe, krzepiace informacje na ktore czeka narod. Jak sie wydaje jednak nasi i nie tylko nasi decydenci nie zdaja sobie sprawy z tego w jak bardzo nierealnym swiecie zyja. Ten optymistyczny punkt widzenia moze spowodowac bardzo powazne konsekwencje. Na rysunku wyzej podaje wykres ceny zlota w USD, EC i PLN jako funkcje czasu. Obok zas zamieszcam wykres indeksu DAX . Jest to niemiecki indeks gieldowy zlozony z 30 najwiekszych firm niemieckich. W kolorze niebieskim (prawa os odniesienia) podany jest ten indeks w euro a w kolorze czarnym w uncjach trojanskich zlota (lewa os pionowa). Porownujac oba wykresy (ale kto to robi!) widzimy, ze obecne maksimum DAX (EC) na poziomie okolo 8000 euro jest niemal wylacznie wynikiem dewaluacji euro nastepujacej po roku 2005. Faktycznie poziom indeksu jest daleko ponizej maksimum (przy 7600 EC) osiagnietego w roku 2000, w ktorym to roku kryzys sie rozpoczal. Zauwazmy tez, ze dlugi okres stagnacji lat 2004-2007 zostal calkowicie zamaskowany przyspieszona dewaluacja euro, ktora to Europejski Bank Centralny rozpoczal w roku 2005.
Subskrybuj:
Posty (Atom)